Obudził mnie chłód. Ciarki przeszły po plecach, oczy bez odruchowo utkwiły w brudnej szybie ukraińskiego autobusu. Panujący wokół szum, to dla mnie informacja, że chyba dojeżdżamy. Krótka odprawa na granicy, w samym środku tygodnia pozwoliła nam zaoszczędzić trochę czasu. Jest wpół do szóstej, tak więc nie powinienem mieć problemów z terminowym dotarciem na dworzec. Ubrałem lekką kurtkę na ochłodzone ramiona i wyglądałem dworca.
Dojechaliśmy.
Wychodząc z autobusu, spytałem ludzi, czy ktoś nie jedzie na kolejowy. Jeden z podróżnych w kapucyńskim habicie podszedł z wyciągniętą ręką.
-Siergiej
-Paweł
-My jedziemy, tylko poczekaj, bo jest nas więcej - po czym przedstawił wszystkich swoich współbraci. - Za chwilę powinien przyjechać jakiś bus. Bierz bagaż i chodź na przystanek.
-Właściwie to mam tylko ten plecaczek. Przyjechałem do Lwowa tylko zrobić wizę dla teściowej, na jeden dzień, nie więcej, więc nic więcej nie brałem.
-Masz jakiś sweter?
-No właśnie nie mam, ale za godzinę, dwie powinno zrobić się cieplej - odpowiedziałem już lekko uderzając zębami.
-Trzymaj! - Jeden z zakonników wyciągnął sweter z plecaka - za godzinę, dwie, to będziesz chory, więc ubierz go teraz.
Ubrałem sweterek, od razu zrobiło się cieplej. Nie spodziewałem się, że po takim pięknym dniu jak wczoraj, dziś może mnie spotkać jaki ziąb. Po paru minutach przyjechała marszrutka. Wsiedliśmy upewniając się, że dojedziemy na dworzec. Z początku jechały z nami dwie, trzy osoby, po paru przystankach staliśmy ściśnięci marząc o końcu tej podróży. Po każdym zatrzymaniu się pojazdu dochodziło do krótkich walk o miejsce, kilku przepychanek słownych... W pewnym momencie poczułem jakieś drzewko w uchu. Pan grzecznie przeprosił, a ja cieszyłem się, że drzewko nie znalazło się w oku.
W końcu dotarliśmy pod centrum handlowe, w którym mieści się Silpo. Bracia poszli wymienić trochę pieniędzy, ale w każdym z kantorów kurs nie był zachęcający. Podyskutowaliśmy trochę o ubóstwie zakonnym, niemożności posiadania konta bankowego, które byłoby idealnym rozwiązaniem przy tego typu podróżach.
Doszliśmy do dworca. Podszedłem do bankomatu, wypłaciłem delfinkiem pieniądze na dalszą podróż. Następnie po zakupie biletów przez braci, pożegnałem się z towarzystwem, które rozeszło się po różnych peronach, a ja poszedłem na pierwszy, na który miał przyjechać pociąg z Czerniowiec.
Pociąg przyjechał. Mama wyszła uradowana, zauważając, że ją znalazłem.
-No to teraz, Mama prowadzi do konsulatu - zażartowałem. Wsiedliśmy do tramwaju jedynki, dojechaliśmy do Sacharowej. Następnie przesiedliśmy się do trójki. Przejechaliśmy do Gorbaczowskiego i na piechotę szliśmy do konsulatu.
-Przepraszam, gdzie konsulat na Smiływych? - zapytałem przypadkową kobietę.
-Idźcie prosto, poznacie, bo tam bardzo dużo ludzi i biało-czerwona flaga.
Doszliśmy... Własnym oczom nie wierzyłem. Tyle ludu... Boże, po co było jechać taki kawał drogi, robić nadzieje mamie. Ze dwa dni stania... Postawiłem mamę w kolejkę, poszedłem do wejścia. Okazało się, że tu tylko wydają wizy, a wnioski trzeba składać po drugiej stronie.
Przeszliśmy kilka metrów. Postawiłem mamę w drugiej kolejce, dłuższej... Obok chodzili ludzie proponują ubezpieczenia, zdjęcia do dokumentów, ksera, druki, itp. Zebrałem zaproszenie, wziąłem ubezpieczenie kupione w Polsce (na marginesie, trochę przepłacone), mamy paszport, legitymację inwalidy, dwa zdjęcia, paszport wewnętrzny i wypełniony wniosek. Podszedłem do pana z biało-czerwoną na ramieniu, opierającego się o bramkę.
-Przepraszam, czy pan jest Polakiem? - spytałem po polsku.
-Ha, a widzi pan to? - wskazał na małą flagę na ramieniu.
-No tak, głupie pytanie.
-No słucham pana, o co chodzi?
-Jest taka sprawa...
-Co, chciałby pan załatwić wizę na lewo? - Roześmiał się.
-Prawie - odwzajemniłem żart - chodzi o to, że chcę sprowadzić teściową na święta, jestem Polakiem i...
-Proszę paszport.
Wyciągnąłem dokument, mundurowy przejrzał stronę z danymi...
-No dobrze, ma pan telefon?
A niby co to ma wspólnego ze sprawą, pomyślałem.
-Mam, interesuje pana polski czy ukraiński numer?
Mundurowy znowu się roześmiał.
-Proszę je wyciągnąć, i wyłączyć. Proszę mi pokazać i jeden i drugi, że jest wyłączony.
Wyłączyłem sprzęt, okazałem, kazał wrócić po mamę i wchodzić.
Weszliśmy do budynku, w którym jakieś dwie studentki wycinały zdjęcia do wizy, kilku dyrektorów pracowników biur podróży czekało w kolejce, jakiś facet łamaną polszczyzną pytał mnie o jakieś odzyski, wyzyski, Bóg jeden wie...
Stanęliśmy w kolejce, złożyliśmy dokumenty.
- Za trzy tygodnie proszę odebrać.
- Tu jest taka sprawa, że mama jest chora (legitymacja inwalidy) i specjalnie po nią przyjechałem, chciałbym ją zabrać dziś do Polski.
- Chwileczkę, muszę spytać konsula. - Pan na dobre pięć minut zniknął z mojego pola widzenia. W tym czasie wzrok utkwił na tablicy z napisem - wiza w trybie pilnym - 70 euro. - Kurcze, dwie i pół stówki, strasznie dużo.
- Powinna być na piętnastą.
Wyszliśmy uradowani z konsulatu. Pojechaliśmy zrobić małe zakupy, około 13.00 byliśmy z powrotem w konsulacie.
- Jeszcze nie mamy tej wizy - przemiła pani poinformowała mnie słodkim głosem - Proszę jeszcze poczekać z pół godziny.
Około 14.00 wyszedłem z paszportem z rozmazaną nieco wizą prosto spod drukarki. Teraz szybko do dworca, marszrutka, przejście i pociąg. Misja zrealizowana.
Nareszcie w domu!
środa, 8 kwietnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz